W Sliudiance lało jak cebra. Dworcowe baby (daleko im było do cudownych babuszek) nie widzialy nic o pokojach do wynajęcia. Poratowali nas rosyjscy studenci schodzący z gór. Para z Petersburga, która przyjechała pokazać miejscowym znajomym jak chodzić po górach. Zaprowadzili nas do bazy ratowników, w której można było przenocować w starym wagonie elektriczki, do którego wstawiono drewniane prycze.
Na widok naszych dmuchanych materacyków studenci wyybuchnęli śmiechem. Okazalo się, że martwili się jak my będziemy spać na gołym drewnie. Nasze materace przy ich lichych karimatkach były szczytem luksusu. Niestety studenci rozpalili w wagonie kozę. Zrezygnowaliśmy z całonocngo wędzenia plecaków i rozbiliśmy namiot. Rano uwędziliśy go tylko troszkę, żeby wysechł.
Slidianka jest miastem tak brzydkim, że nie warto o nim pisać. Na uwagę zasługuje tam jedynie samoobsługowy bar prze dworcu.
Bajkał nie pokazał się. Nie zobaczyliśmy go również następnego dnia z pociągu. Padało aż do granicy Mongolii. A poza tym jak wiadomo pomyliliśmy godziny i jechaliśmy w nocy. Nastawiamy się na konną wyprawę nad siostrzanym mongolskim jeziorem Chubsugul.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz