piątek, 22 października 2010

Riders on the storm (Sapa I)


3.. 2.. 1.. Start!

Pojechaliśmy z naszymi bielskimi znajomymi do Sapy. To jeszcze Wietnam, choć tuż obok są Chiny. Żeby bylo jeszcze ciekawiej mieszkają tam plemiona górskich mniejszości etniczych, którymi się nikt chyba specjalnie nie przejmuje i tereny do niedawna były ekstremalnie biedne. Chyba się zmienia, ale o tym trochę później.

Do Sapy dotarliśmy pociągiem z Hanoi. Okazało sie wiec, że nasze chińskie pożegnanie z pociągami nie było jeszcze definitywne. Wietnamskie koleje też nas czegoś nauczyły. Jest jeden pociag, ale każdy wagon należy do innego przewoźnika. Rożnice standartu mogą byc kolosalne.Fajnie bo jest w tym trochę hazardu, kiedy idziemy wzdłuż peronu w poszukiwaniu naszego wagonu. Przed którym przyjdzie się zatrzymać? Niektóre wagoniki spokojnie mogłyby jechać w Orient ekspresie, inne, jak przekonaliśmy się wracajac, służą do transportu ludzi i karaluchów.


Szukanie drogi, niech zyje Android!

Wróćmy jednak do Sapy. Miasteczko położone jest wysoko, ponad 1500 metrów. Widok z okien hotelików zapierający dech w piersiach. Poniżej miasteczka rozpościera się długa dolina zdobiona tarasami upraw ryżowych. Gdzieniegdzie, dostrzec można skromne wioski Hmongów (taka grupa etniczna, kto widzial Grand Torino Eastwooda to wie) wciśniete pomiędzy zarośnięte ryżem stawy. Kilkanaście kilometrów od Sapy wysoko wznosi się Mount Fansipan - najwyższa góra Indochin. Duże różnice wysokości i całkiem częste opady sprawiają, że zielone tereny poprzecinane są strumieniami, rzeczkami i wodospadami. My mieliśmy sporo szczęścia, niebo było błękitne, lekko tylko przysypane niegroźnymi chmurami. W tak pięknych okolicznościach przyrody wybór środka transportu był oczywisty. Szczególnie, że jesteśmy w kraju gdzie na osobę przypada chyba więcej skuterów niż owiec na jednego obywatela Nowej Zelandii.

Znowu tankujemy
Po standardowyh porannyh fried eggs'ach pędziliśmy już naszą mocną ekipą na przełęcz. Skutery trochę się stawiały i ciężko jęczały na serpentynach, ale nie miały specjalnie wyboru. Po drodze krótki postój pod stumetrowym srebrnym wodospadem (dobre miejsce na zdjcia, a na dodatek, jak wszędzie, jest WiFi) i dalej męczymy nasze Hondy. Rzeka w dolinie po lewej znika w końcu gdzieś w oddali. Wyjeżdżamy na grań - tam widać Fansipan w całej okazałości.
cdn (Dawniej pisało się "reszta potem". Ładnie, prawda?)


Od lewej Fansipan (3143 nmp), Stefan, Stefcia, Stefan, Wanda, Waldek

How romantic... ;-)

Żelazny rumak

O rety! Gdzie mój motor?

Na razie tyle, reszta historii jutro

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz