Koniec Lata |
Typowo wiosenna plucha :) |
Nową Zelandię żegnaliśmy w środku wiosennego dnia, 15 stopni, lekki deszczyk. Nowa Zelandia w ogóle stała się dla nas krajem dnia, który trwa i trwa. Ciągle jest jasno. W dodatku nie ma żadnych powodów, żeby wstawać o konkretnej porze. Budziliśmy się więc dość przypadkowo i równie przypadkowo zasypialiśmy
Przeskok do Australii był jeszcze czymś w miarę normalnym. Czymś, co organizm przyjmuje z zaciekawieniem, ale generalnie z pozytywną akceptacją. Zrobiło się cieplej, poczuliśmy się tak jak wtedy kiedy wiośnie przychodzi lato - wszystko na swoim miejscu. Słonecznego Melbourne funkcjonuje niej więcej w tym samym czasie, co my i zaprasza do letnich rozrywek - basen, plaża, w gorący wieczór ogródki w knajpach. Wakacje, jak zwykle kończą się zbyt szybko. Czas do powrotu liczy się już nie w miesiącach, czy chociaż tygodniach, ale w dniach i godzinach. Trochę żal, ale z drugiej strony tęsknimy już do domu, a okrzyki "och! Zjem sobie kiszonego ogóreczka!" mają sporo entuzjazmu.
Południk zero - miejsce wiecznej jesieni |
Pakujemy się do dwóch metalowych puszek, które przenoszą na drugi koniec świata. Po drodze jeszcze kilka godzin na równiku. W Londynie, po wyjściu z samolotów odkrywamy, że te skrzydlate puszki przestawiły wszystko co możliwe. Ciemna noc, to naturalne - w naszych organizmach zapada noc i powoli zaczyna chcieć nam się spać. Tymczasem słońce nie dość, że wstaje, to przesuwa się w drugą stronę. Zaczyna się dłuuugi no właśnie - co się zaczyna? Zdecydowanie jest to jesień - chłodno, mżawka i zimny wiatr. Ktoś pochował liście na drzewach - to akurat ładne. To nie wyglądało naturalnie, że od marca zeszłego roku wciąż tam tkwiły. Wydaje się że trafiliśmy na jakiś bal przebierańców bo wszyscy nagle założyli płaszcze i pozmniejszali sobie domy.A pory dnia? poznajemy takie, o których nie mieliśmy pojęcia, gdyż czujemy się wtedy najlepiej. Czemu miejscowi śpią o czwartej nad ranem? My nie. Jeden organizm uznał, że skończył popołudniową drzemkę, drugi domaga się solidnego obiadu!
Zima, zima, zima, pada, pada śnieg |
Po kilku dniach organizm zaczyna już akceptować nowy, odwrócony o 180 stopni obraz rzeczywistości za oknem (i w kiblu, gdzie woda kreci się nie tak jak ostatnio). Zaaklimatyzowani robimy jeszcze jedną woltę - lądujemy na lotnisku Fryderyka. Przez chwilę mózg podejrzewa, że wrabiamy go do spółki z żołądkiem aplikując dziwne substancje chemiczne. Samolot w jednym końcu lotniska, bagaże w drugim, rodziny na jednym terminalu, pasażerowie na drugim. Samochody jeżdżą dziwnie nerwowo i w dodatku pojawiają się z nieoczekiwanej strony. Ludzie gadają tak, że wszystko rozumiemy. Ale po chwili czujemy, że jesteśmy w znanej nam rzeczywistości i nic się nie zmieniło. Włączamy telewizor, zaciekawieni i niepomni co tam znajdziemy - no i znajdujemy to co poł roku temu - nadal o rozbitej skrzydlatej puszce, jakby ta cała przestrzeń na wschodzie, którą pokonaliśmy sprowadzala sie do ruskiego lasu. Może tu się czas zatrzymał? - myślimy. Ale nie, są, po kilku dniach odkrywamy znaki upływającego czasu - PeKiN jakoś sfioletowiał, obok rozjaśnił się Centralny, Narodowy się podniósł, Muzeum Żydów wyrosło. Dobrze, że dziury na Muranowie zostały - jest coś stałego.
Tymczasem za oknem robi się biało i pięknie. Chociaż wszyscy nas żałują, narzekają że zimno, że brzydko, że szaro, że do pracy. Tymczasem, wstyd się przyznać. a my jeszcze na etapie zachwytu. Warszawa nam się podoba, jaki ten śnieg jest piękny, jak malowniczo zasypało samochód, jak przyjemnie kupić tygodnik w kiosku, jakie dobre gofry w łazienkach, jaki smaczny obiad u Mamy.
sraty taty, a wczoraj mi Paweł mówił, że przeszedł mu zachwyt ze śniegiem :P
OdpowiedzUsuńWszystko ma swój kres. A tak mi szkoda lata......Wszędzie dobrze ,ale najlepiej w domu , a najlepszy obiad u Mamy .Dziadek.
OdpowiedzUsuń