czwartek, 13 stycznia 2011

Lotniczo


Życiowa mądrość na lotnisku w Sydney
Jak widzę w sieci jakaś moda na tematy awiacyjne nastała, postanowiliśmy też wpisać się w ten nurt i parę słów samolotach i portach urodzić.
Z pozoru sprawa prosta - słyszymy lotnisko i w głowie pojawia sie obraz Okęcia, Balic, Heatrow, Frankfurtu czy jakis innych portów europejskich. Mniejsze lub większe, wyposażone zawsze w 'podstawowy' jakby sie wydawalo zestaw - asfaltowy pas, wieże, kontrole, sklepy, wózki na bagaże itd. Do tego armia pracowników. 
Pozornie jest to obrazem uniwersalnym, ale to taka europejska perspektywa. W gruncie rzeczy żaden z tych elementów nie jest konieczny żeby nazwać miejsce lotniskiem. Mongolskie krajowe porty lotnicze są grodzone chyba tylko po to, żeby owce nie wyjadały trawy rosnącej na 'pasie do lądowania'.Gdyby nie to, trudno byłoby takie lotniska zauważyć. 
Bardzo szerokim pojęciem są lotniska w Oceanii - te najprostrze gdzieś w głebi lądu niewiele się różnią od mongolskich. Są też naturalnie też lotniska duże, a raczej średnie w skali świata, jednak i one różnią się od tego do czego przyzwyczajeni jesteśmy w Europie, przynajmniej od ostatnich 20stu lat.
Port lotniczy w Wellington - trafi nie trafi
W Australii i Nowej Zelandii największą władzą na lotnisku są służby graniczne. Właściwie trudno powiedzieć które - celnicy, służby emigracyjne czy sanitarne. Przypominają się stare czasy w PL, kiedy celnik bym niczym kapitan - pierwszy po Bogu. W Australii, żeby szybko uświadomić nowoprzybyłych gości gdzie ich miejsce atakuje się ich dziesiątkami tabliczek z ostrzeżeniami kary pieniężnej, więzienia lub niemalże chłosty. Podpaść można na wiele sposobów - o czymś nie powiedzieć, albo powiedzieć za dużo, czegoś nie ujawnić, skręcić w złą alejkę itd. Najzabawniejszy jest sposób prezentowania zakazów - o ile u nas wystarczy zakaz palenia z uniwersalnym symbolem, tutaj każdy zakaz uzupełniony jest o obrazowy opis sankcji grożącej za złamanie przepisu. Tabliczki utwierdzają służby w poczuciu ich 'władzy' - setki ludzi kotłują się przed kolejnymi barierami dzielącymi miasto od samolotu obsadzonymi przez kilka surowo patrzących panów i pań. Polacy chyba łapią się do grupy 'potencjalnych złodzieji naszych miejsc pracy' co jest o tyle nieuzasadnione, że oblegane przez turystów okienka graniczne są nieobsadzone w 70% i sugerują pewna nadwyżke tych miejsc pracy.Oczywiście mamy świadomość, że część tych restrykcji jest sensowna - Australijczycy przeżywają już inwazję kilku gatunków, które sami sobie sprowadzili na kontynent,.część restrykcji jest jednak ewidentnym bonusem on służby z poczuciem władzy.
AirAsia - samolot ekipy Williamsa z F1
Silny kontrastem po kilku takich 'przyjemnych' portach staja się lotniska i w ogóle granice azjatyckie. Tutaj miny też są zwykle poważne, może być bałagan, ale nikt nie robi specjalnie problemów. Groźny chinski pogranicznik pyta o cel podróży, przygląda się pieczątkom w paszporcie oddaje dokumenty .... po czym prosi o ocenę zadowolenia z jego pracy na elektronicznym pulpicie obok okienka. W Kuala Lumpur na lotnisku też lubią tabliczki ostrzegawcze lecz zamiast słów 'zakaz' i 'kara' najchętniej używają 'proszę' i 'uprzejmie'. Długie rzędy CZYNNYCH okienek dość sprawnie radzą sobie z setkami pasażerów. Żeby się nie nudzili czekając na samolot  pasażerowie oprócz restauracji i sklepów mają do dyspozycji darmowe WI-FI (oczywiście Chińczycy są jeszcze lepsi - w Szanghaju zapraszają na lotniskowy basen). Co roku w Kuala ląduje ich blisko 30 milionów, a prawie każdy wydaje się należeć do innej grupy etnicznej, religijnej czy innego kręgu kulturowego. Prawie każdy jest zmęczony po kilku lub kilkunastu godzinach lotu. Malajowie radzą sobie z kontrolą zdecydowanie lepiej niż Ausis, choć też i oni nie zauważają metalowej butelki na benzynę do palnika, którą przewozimy w podręcznym przez wszystkie kontrole.
Międzynarodowy port lotniczy w Luang Prabang

 

 



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz