niedziela, 12 września 2010

Klasyczna mongolska pętla, czyli w 21 dni po mongolii.



Nie będziemy ściemniać - jak widać na obrazku jesteśmy już w Chińskiej Republice Ludowej.W nocy na granicy podmienili nam wagon restauracyjny i rano zamiast jajek i tostów w menu byl już tylko ryż z jajkiem. Na razie oglądamy sobie Pekin. Blog będzie musiał jeszcze chwile poczekać na teksty z państwa środka (i tak niech sie cieszy, że pokonaliśmy Great (fire)Wall of China, dzięki Emil za podpowiedź), na razie zakonczymy nasze wsomnienia Mongolskie będzie bardziej relacyjnie, bez rozwlekłych opisów żeby Was nie zamęczyć.. Trochę postanowiliśmy uporzadkować nasze monglskie historię. Będzie też bardziej praktycznie - piszemy trochę z myślą o tych, którym po głowie chodzi wyjazd w te strony.


Mongolia to kraj nie w kij dmuchał (pięć Polsk) i choć trudno w to uwierzyć, o naszych drogach to Mongolowie mogą sobie pomarzyć. W efekcie, poza kilkoma głównymi drogami pokonanie 100 km zajmuje często ze 3-4 godziny. Podobnie jak w długi weekend droga na Mazury, z tym że po drodze miniecie w tym czasie najwyżej kilka samochodów. To wszystko sprawia, że jedyną opcja w Mongolii jest transport samochodowy. Można próbować autostopem, zatrzymują się chetnie, ale trzeba mieć wiele szcześcia, żeby pokonać malo uczęstrzane odcinki. A jeszcze jedno - nie ma tablic drogowych, znaków itp, także trudno się domyślić, która z dróg prowadzi do celu.




Mongołowie, wychodzac naprzeciw potrzebom turystów, którzy chcieliby zobaczyć coś wiecej niż samo Ulan Bator (i pewnie obawiajac się też częstch akcji poszukiwania zbłąkanych Europejczyków w mongolskich stepach) rozkręcili niezły biznes wycieczek krajoznawczych organizowanych ze stolicy. Najprostsza formuła to jeep lub minibus z kierowcą na kilka dni (ok. 50 USD dziennie plus paliwo do podziału na całą grupę, w ruskim uazie wygodnie może podrożować z 5-6 osób). W tym wypadku uczestnicy muszą troszczyć się o swoje posiłki sami i ponosić wszystkie pozostałe koszty. Wyższa półkę stanowią wycieczki all-inlusive. Tu oprócz kierowcy z grupą podróżuje tłumcz-przewodnik (o ile nie organizuje tego biuro z polski to oczywiście tłumacz będzie ang-mong). Organizator zapewnia wszystkie posiłki, dodatkowe atrakcje po drodze i noclegi. W gestii uczestników pozostaje tylko alkohol. Koszt takiego wyjazdu u naszego pośrednika wynosił ok. 920 USD za 21 dni od osoby, trzy razy więcej niż w naszej opcji basic. Ceny artykułów spozywczych wrzuciliśmy do zakladki praktycznie.

Z wyjazdami all-inlusive bywa różnie, moga być przygodą życia, albo mozna trafić na niezłych kanciarzy, którzy będą oszczędzali każdy grosz na Waszym noclegu, jedzeniu czy benzynie. Wydaje się, że wysoki standard zapewniają wycieczki wykukupywane w polskich biurach, którym na pewno bardziej zależy na długookresowej reputacji niż niektórym mongolskim przewodnikom.

My w opcji basic zdecydowaliśmy się zrobić klasyczną mongolską pętlę, a wiec 3 tygodnie od pólnocy na południe. Na ten czas naszą mongolską rodziną na dobre i złe zostały Aga i Ewa, które poznalyśmy w Internecie i John, ktorego poznaliśmy godzinę przed wyjazdem. Ojcem opiekunem został kierowca Erka. Trochę mieliśmy obaw myśląc o wspolnym życiu przez 3 tygodnie z naszymi nowymi siostrami i bratem, ale na pewno było to drobiazgiem w porównaniu do tego co czuł nasz nowy amerykanski kolega. Trzeba mieć jaja, żeby 16ście godzin po wylądowaniu w UłanBator zgłosić się na 3 tygodniowy obiazd po Mongolii z czterema obcymi osobami mówiacymi dziwnym szeleszczącym jezykiem, z nacji, która podobno potrzebuje pięciu osob do wkrecenia żarówki, ale w końcu to niby land of the brave.

Przed południem udalo się wyprowadzić naszego ułaza z korków Ułan Bator. Przylepieni do szyby mkneliśmy na połnocny-zachod. Pierwsze godziny po opuszczeniu granic miasta były eksplozją wrażeń - ludzie, drogi, sklepy, zwierzęta, rośliny, smaki, język, samochód, nasza nowa rodzina. Dziś, z perspektywy czasu wszystko wydaje się kolorową, radosną symfonią zmysłów. Tuż przed zachodem dotarliśmy do naszego pierwszego geru u podnózy klasztoru Amarbayasgalant Kahiid o którym napisaliśmy w: http://12stref.blogspot.com/2010/09/usmiech-mongolskiego-buddy.html.




Kolejnego dnia, już w deszczu koła poniosły naszgo uaza dalej na pn-zachod. Przez pastwiska, wioski i miasteczka gnaliśmy w kierunku wielkiego jeziora Chupusguł, młodszej bliźniaczej siotry Bajkału. Po dwoch dniach, nieco zmarźnięci wypakowaliśmy plecaki do dziurawego geru nad świętym jezorem Mongolii. Siedząc przy rozgrzanej kozie (takiej na drewno nie na trawę ;-) modliliśmy się o zmiane pogody do mongolskich duchów.

Nasze prośby zostały wysłuchane. Nazajutrz słonce rzucilo chmury na lokcie i kolana jak to przystało na dobrego mongolskiego zapaśnika. Pod nasze gery podjechaly osiodłane koniki, które na dwa dni miały zluzować naszego uaza Wanie z jego cięzkiej służby. Dwa dni poświeciliśmy na podziwianie odcieniów błekitu jeziora Chubsuguł i odbijajacego się w nim nieba. Przy okazji, korzystając z konskich grzbietów zrobiliśmy bitki z naszych tyłków.

Po trzech dniach powróciliśmy do naszego uaza Wani i przygotowaliśmy się do dalszej drogi. Byl to już koniec pierwszego tygodnia podróży, a my zmieniliśmym kierunek i zwrociliśmy się na Gobi, ku poludniowemu słoncu. Pod drodze mieliśmy kilka ciekawych przystanków. Spędziiśmy dwa dni nad jeziorem Tsagan-Nur polożonym u stóp wygasłego wulkanu. Tu znowu zamieniliśmy na chwilę ruskiego uaza na mongoskie koniki. Potem kierowca najwyraźniej uznał, że już zasugujemy na ciepy prysznic i zawiozł nas do gorących źródeł. Czyści i pachnący zgniłymi jajami obejrzeliśmy Karakorum - kompleks świątynny w starej stolicy Mongolli. Dalej był park narodowego, w którym woda wycieła głęboki wąwoz w pustynii zamieniając go w rajską, zieloną krainę pełną wodospadów i przełomów. Za oknami ubywało zieleni, trawa stawała się rzadsza, a drzewa coraz niższe. W końcu zniknęły jaki, a ich miejsce zajeły dwugarbne wielbłądy - dotarliśmy do Gobi.

Gobi jak każda pustynia to miejsce mało gościnne. Pomimo tego z jakiś powodow jest najpopularniejszym kierunkiem turystycznym w Mongolii. Wypadało sprawdzić na ile ta slawa jest uzasadniona. Jak był już pisaliśmy - mają fajne wielkie wydmy u podnóża, których wegetują zielone oazy. Mają też 'plonące klify' - czerwonawe fomacjie skalne, ukochane przez archeologów szukająych kości dinokow. Razem z Johnem wykopaliśmy nawet jednego dinozaura, gatunku Hula-Stezaurus, ale był decdowanie za duży, żeby go zabrać dalej w plecaku. Widzieliśmy też kilka innych miejsc gdzie nietypowe skaly lub wybijajaca nieoczekiwanie woda zamieniają jałową pustynie w coś ciekawego. Wbrew pozorą pustynia nie jest martwa - spotkalismy lisy pustynne, skoczki, sępy, węże, skorpiony i slady wielu innych mieszkanców tej okolicy. Na oglądanie Gobi i powrót do Ułan bator poświciliśmy ostatni tydzień naszej mongolskij pętli. Czwartego września brudni i przejedzeni baraniną wrociliśmy do stolicy Mongolii. Z perspektywy czasu wiemy, że podroż byla jedną z naszych lepszych przygod, choć może powinniśmy więcej czasu przeznaczyć na połnoc i zachod, kosztem olbrzymich bezdroży Gobi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz