piątek, 3 grudnia 2010

Komunikacja alternatywna

30 ton za plecami
Pierwszą podwózkę złapaliśmy w Rockhampton jeszcze przed wjazdem do miasta. Wylądowaliśmy poźno (tanie linie, opóźnienia, wiadomo), było już ciemno. Stojącą na podjeździe dla taksówek panią zapytaliśmy o autobus i tu pierwsza niespodzianka - Autobus? Nie sądże, żebyśmy mieli tu jakieś autobusy do miasta. Ale możemy się podzielić taksówką. Wielka ulga, wsiadamy. Jak się okazuje kemping jest w zupełnie inną stronę, ale no worries. Kemping jest już zamknięty, ale tez no worries - uczynny taksówkarz dzwoni do wlaściciela i juz po chwili możemy rozbijać namiot. Rachunek, oczywiście no worries - darowali nam.


Flota transportu alternatywnego - tylko czekają, żeby nas zabrać
Następnego dnia naiwnie poszliśmy szukać autobusu na północ. Cena odebrała nam oddech na kilka minut. Więcej o autobusy nie pytaliśmy. No może raz przy winnicach, ale tam powiedzieli nam tylko jaki jest limit alkoholu we krwi, żeby prowadzić. Pociągi? Niedobrze, szkoła sie właśnie skonczyła i "schoolis" jadą na wakacje". Utknęliśmy. Pozostawał tylko stop. Najpierw ten szeptany - szukanie podróżników na kempingu. I tu znowu niespodzianka. Jak się okazało may stuprocentową skuteczność. Wystarczy, że zapytamy, czy ktoś nie chciałby nas podwieźć jakieś 500-600 km - no worries - jedziemy!

Tak przejechaliśmy koło 2000 km, co w Australii nie jest takim znowu dużym dystansem. Po odwiedzeniu Wielkiej Rafy i deszczowych plaż w okolicach Airlie Beach, znów trafiamy do Rockhampton. Auotobus - nie, pociąg - nie, samochodu nie chą wynająć na tak krótko. Utknęliśmy znowu. W dodatku na kempingu nie ma akurat żadnych podróżnych. Cóż było robić? Pudełkopo pizzy, falmaster i na drogę.

Pogoda się zmienia, tabliczka spływa..
Jeżeli ktoś liczy na to, że stanie w Australii z tabliczką przy drodze i ktoś się zatrzyma, to się przeliczy. Czas mija, pogoda się zmienia a setki samochodów objeżdżają nas wielkim łukiem. Zmarznięci dajemy się nabrać na pachnące paszteciki Gardło Sobie Podrzynam Diibblera. Strzał w dziesiątkę! Gardło zatrzymuje znajomą jadącą w naszą stronę.








Bar Larriego
Teraz wreszcie mamy okazję zobaczyć jak naprawdę wygląda ten kraj. A tu co samochód to inna perspektywa, inna histora - a to prosty wiejski Van z prostymi historiami, a to pick-up postrzelonego górnika, kolekcjonera motorów i pytonów z ładnym domem, długim barem i szalonymi opowiadaniami z rajdów i polowań, a to TIR Rona co po 2-3 tygodnie w trasie spędza z 50 tonami za plecami, a kiedy wraca to z żoną idzie na tańce, a to podwózka od wagabundy co pokanał wszystkie kontynenty jeszcze zanim napisano przwodniki, a dziś jest poważnym politykiem ze słabo skrywaną słaboscią do ludzi z dużymi plecakami. Dwa dni, kilka niezłych historii. Dojechaliśmy do Brisbane.


Szalony Larry
  W Brisbane wszędzie ta sama melodia, odwiedzamy kolejne schroniska - "Nistety, nie mamy wolnych miejsc", "Niestety wszystko zajęte", "Macie rezerwację?". Następne schronisko, następna porażka.
"Co jest? tu jakiś mecz crickieta macie?" - odpalam
"Jakiś!!! jakiś??? Ausis z angolami!!"
"Długo to potrwa?"
"Wszysto zajęte na kilka dni, ale podzwonię"

To bylo tydzień temu. Dzień później przygarnęliśmy Zieloną Strzałę i zniknęły wszystkie troski.

Hostel Toyota Backpackers

PS. Mecz krykieta wciąż nierozstrzygnięty...

3 komentarze:

  1. Niesamowite opowieści.Mołodcy.Trzeba mieć dużo optymizmu,aby się nie załamać i nie 'pakować walizek " oraz wyjeżdżać z tego kraju.Cieszymy sie ,ze to już przeszłość.Pozdrawiamy.Dziadek

    OdpowiedzUsuń
  2. ech, przypomnialy mi sie stare dobre czasy jak jezdzilismy stopem do anglii...lezka sie w oku kreci...

    OdpowiedzUsuń